Twórczość Jana Lebensteina to znakomita i niezwykle oryginalna synteza awangardowych poszukiwań formalnych i klasycyzującego przywiązania do archaicznych mitów i wyobrażeń.
Jan Lebenstein (1930-1999) to malarz, którego styl jest rozpoznawalny na pierwszy rzut oka. Już w pracach bardzo młodego artysty z połowy lat 50. można dostrzec początki konsekwentnie później realizowanego artystycznego projektu, tworzenia własnego języka. W 1959 roku Lebenstein został uhonorowany Grand Prix na I Biennale Młodych w Paryżu (nagrodę wręczał ówczesny minister kultury Francji, pisarz i wybitny znawca sztuk plastycznych Andre Malraux) za swój cykl Figur osiowych – obrazów przedstawiających postaci ludzkie zredukowane do zgrubnego zarysu, podzielone wyraźną osią na dwie podobne, choć niekoniecznie równe części, przywołujące natychmiast skojarzenie z najbardziej archaicznymi i prymitywnymi wyobrażeniami ludzi i bóstw, z paleolitycznymi idolami i totemami. Prace te, paradoksalnie, nawiązywały także do chrześcijańskiej dodajmy, bardzo owocnych artystycznie, choć często idących w poprzek oczekiwań międzynarodowej publiczności i krytyków.
Spójrzmy na bardzo charakterystyczny dla nieco późniejszej niż Figury osiowe twórczości malarza obraz zatytułowany Trofea, znakomity przykład dojrzałego stylu artysty. To płótno z 1967 roku, solidne (2×1 m.), utrzymane w ulubionych przez Lebensteina, ziemistych tonach. Nad tematem i ujęciem malarz myślał i pracował z pewnością bardzo intensywnie, o czym świadczy obecność w spuściźnie po artyście licznych szkiców, ale także rysunków i grafik ukazujących różne wersje kompozycji. Widzimy tu postać kobiecą, której wyuzdana nagość jest tak jak u modelek porno podkreślona przez buty na wysokich obcasach, wychylającą się może przez okno, może przez barierkę balkonu, opartą w geście po tysiąckroć obśmianym przez opisy znudzonych gospodyń domowych całymi dniami wyglądających tęsknie na podwórze i równie tęsknie i zachęcająco wypinających w kierunku nieistniejącego kochanka solidne pośladki. Ale pośladki tej właśnie postaci wypięte są w nienaturalnym, przesadnym, wręcz groteskowym zgięciu. Są nie tylko solidne, ale potężne. Od razu przywodzą na myśl neolityczne figurki Wielkiej Bogini, matki karmicielki i jednocześnie kusicielki władającej matriarchalnym światem. Bogini Lebensteina jest jednak nie tylko witalna. Jej postawa czyni ją bowiem zupełnie nieludzką, jakby ptasią, być może jest to harpia lub syrena wabiąca mężczyzn swoim kobiecym wdziękiem i obietnicą nadzwyczajnych erotycznych rozkoszy po to, żeby ich potem pożreć, zadając najstraszliwsze męczarnie. Groźnego, a jednocześnie wzniosłego wyrazu dodają tej postaci promienie otaczające głowę na kształt aureoli. Palce widocznej dłoni zdają się poruszać i wić jakby węże, co znów przywodzi skojarzenia ze zdradliwymi mitycznymi, żeńskimi potworami. Z boku postaci tej przyglądają się zadziwiające głowy. Jest jedna ptasia, jest słoniowa, ludzko-małpia i świńsko-bycza. Przypominają one ilustracje ze średniowiecznych i wczesnonowożytnych bestiariów (które nota bene Lebenstein uważnie badał, doszukując się w wyobrażonych tam rzeczywistych i fantastycznych zwierzętach i stworach emanacji odwiecznych ludzkich lęków). Uważny odbiorca dostrzeże także ich podobieństwo do istot zapełniających dziwne światy wykreowane przez Hieronima Boscha. Takie głowy często są tam przytwierdzone do ludzkich korpusów, wskazują na niemożność ucieczki człowieka od zwierzęcej, podłej natury, na bezbronność istoty ludzkiej wobec własnych żądz i instynktów. Ale jaki jest status tych głów na obrazie Lebensteina? Czy są one tytułowymi trofeami, które ta przerażająca kobieca postać powiesiła na ścianie, żeby napawać się swoimi erotycznymi zwycięstwami? Czy ona ma zwyczaj dekapitowania swoich kochanków? A może wnęki w bocznej ścianie to po prostu okienka, przez które te dziwaczne, pokraczne bestie podglądają kobiecą postać? A może jest i tak, i tak: skoro oni przygnani tutaj erotycznym instynktem tylko ją zobaczyli, tylko wychylili głowy w jej kierunku, już przepadli, już w rzeczy samej stracili głowy, zamienili się w martwe, wypchane trofea pozbawione możliwości decydowania o swoich poczynaniach, stali się makabryczną dekoracją siedziby kobiecego potwora.
Skądkolwiek trofea wzięły się na ścianie, w zestawieniu z hipererotyczną, witalną, groźną i dominującą postacią kobiecą wydają się tym bardziej martwe, pozbawione życia i wyrazu. I tym mocniej przemawiają przewyobraźni, z jednej strony budząc asocjacje z krzyżem i rozpiętą na nim postacią, z drugiej zaś – dzieląc przestrzeń na wyraźnie skonfliktowane ze sobą obszary, jakby po manichejsku ścierały się tam ze sobą siły dobra i zła. Nagroda wzbudziła ogromne zainteresowanie młodym artystą mediów, kolekcjonerów i galerii, otrzymał propozycje wystaw i stypendiów.
Sukces skłonił malarza do pozostania we Francji, co niestety w tamtych czasach wiązało się z tym, że w Polsce natychmiast został on objęty zmową milczenia (do czego przyczyniło się to, że Lebenstein podjął współpracę ze środowiskami emigracji politycznej, m.in. z Instytutem Literackim i „Kulturą” Jerzego Giedroycia). Dla Lebensteina pozostanie na Zachodzie nie oznaczało, jak dla wielu jego kolegów, dyskontowania powodzenia i wypowiadania się wciąż w tym języku, który przyniósł mu powodzenie i uznanie, ale było początkiem dalszych poszukiwań. Poszukiwań, słaniem Lebensteina. Erotyzmu i śmierci nie da się od siebie oddzielić, są one splecione ze sobą na zawsze, a każdy akt miłosny, mimo swojej mocy kreacyjnej, jest jednocześnie aktem umierania. Archaiczność przedstawionych tu wyobrażeń i przywołanych skojarzeń (co jeszcze potęguje kolorystyka obrazu przywodząca na myśl rysunek, który przez wiele lat czy nawet stuleci przeleżał w ziemi czekając na odkrywcę) tym bardziej podkreśla jego uniwersalną, niezależną od czasu i miejsca wymowę. Miłość i śmierć zawsze i wszędzie są siostrami, życie jest czasem, w którym się umiera, a najintensywniejsze umieranie jest jednocześnie najbardziej intensywnym, przynoszącym najwięcej rozkoszy życiem.