Kiedy sześć lat temu zaczynał grać w polo w podwarszawskiej Bukszy, w Polsce mało kto wiedział, na czym polega ta dyscyplina. Ci, którzy o niej słyszeli, z powątpiewaniem przyglądali się jego wysiłkom.
To się nie przyjmie – mówili. Przyjęło się, a Paweł Olbrych, założyciel pierwszego klubu polo w Polsce, dziś uchodzi za ambasadora tej gry w naszym kraju. Nam opowiada o narkotycznej sile polo, spotkaniach z mistrzami i turniejach z książętami.
Jak to się stało, że Pan – manager, który kierował wielką miedzynarodową korporacją – z dnia na dzień zamienił biały kołnierzyk i klimatyzowane biuro na gumiaki i stajnię?
Paweł Olbrych: Przez dłuższy czas nosiłem się z myślą, żeby mieć farmę i mieszkać pod miastem. Jeszcze nie wiedziałem, że tam będzie polo, ale wiedziałem na pewno, że będą konie. Kupowałem ziemię i powoli przygotowywałem się do tej życiowej zmiany. W pewnym momencie zaczęło coraz bardziej do mnie docierać, że to, co robiłem jako manager w korporacjach, nie daje mi już takiej satysfakcji i że chyba już nie chcę, aby tak wyglądało moje życie. Wcześniej spotkałem parę osób, które zainspirowały mnie swoim stylem życia – prowadziły interesy, ale mieszkały na przykład na zboczu góry w Beskidach, albo potrafiły rzucić wszystko i na trzy miesiące jechać do Indii jako wolontariusze. Widziałem, że jakość życia tych ludzi była niesamowita. Oni przeżywali masę rzeczy, żyli dużo intensywniej, ciekawiej. Krótko potem poznałem polo. A polo jest tak narkotycznym sportem, że jeżeli ktoś dostaje szansę od losu żeby się z nim zetknąć, to potem tej szansy nie marnuje. Wiedziałem, że właśnie tym chciałbym się zająć. Swoją drogą dziękuję za ten wątek o gumiakach i stajni, bo rzeczywiście większość ludzi, którzy nie zajmują się polo, a oglądają je tylko podczas turniejów, ma dość romantyczne wyobrażenie o tej grze – aksamitna murawa, panie w kapeluszach, konie z zaplecionymi ogonami, gracze w śnieżnobiałych spodniach… A tak naprawdę za tym pięknym obrazkiem stoi ogrom pracy. Czasem trzeba samemu wziąć widły, ubrudzić się, przystrzyc trawę.
Początki pewnie były trudne?
Paweł Olbrych: Moja sytuacja i tak była stosunkowo komfortowa. Nie zaczynałem zupełnie od zera. Z końmi miałem do czynienia od 13 roku życia, zajmowałem się nimi, żyłem tym sportem. A potem, kiedy doszły możliwości finansowe, miałem już duże stajnie, pastwiska, no i miejsce, żeby zbudować boisko. Poza tym bardzo pomocna okazała się rada, którą dostałem na początku, żeby nie mieć własnych pomysłów. Polo jest wymyślone w świecie. Nie ma powodu, żeby kombinować. Wystarczy obserwować dobre wzorce i z pokorą uczyć się od lepszych.
Sześć lat temu, kiedy zaczynał Pan zajmować się polo w Polsce nie było ani jednej drużyny. Niewiele osób miało jakiekolwiek pojęcie o tym sporcie, poza tym, że widzieli w kolorowych magazynach zdjęcia brytyjskich książąt Williama i Harry’ego z meczu. Skąd wiara, że polo miało szansę się u nas przyjąć?
Paweł Olbrych: Rzeczywiście, w polskich warunkach przez kilkadziesiąt lat trudno było o polo, bo klimat społeczny temu nie sprzyjał. Jest to sport dość kosztowny, postrzegany jako elitarny. Więc siłą rzeczy dopiero po przemianach ostatnich kilkunastu lat pojawiło się u nas na niego miejsce. Przyznam, że początkowo sam byłem dość sceptycznie nastawiony do polo w Polsce. Choć byłem już wtedy zagorzałym pasjonatem tej gry, wydawało mi się to nie do udźwignięcia w naszych warunkach. Przez kilkanaście miesięcy z zachwytem przyglądałem się klubom w Anglii, Stanach Zjednoczonych, Argentynie, Indiach i… w końcu postanowiłem zaryzykować. To była pionierska praca. Dziś w Polsce takich miejsc, gdzie można grać w polo, jest kilka. Ale kiedy zaczynaliśmy w 2002 roku byliśmy pierwsi i przecieraliśmy szlaki innym.
Dziś uchodzi Pan nie tylko za pioniera, ale i ambasadora polo w Polsce. Co jest takiego niesamowitego w tym sporcie, że tak wciąga?
Paweł Olbrych: Nie bez znaczenia jest
fakt, że uczestniczy się w procesie, który trwa już dwa i pół tysiąca
lat. Nie wiem jak innym, ale mi działa na wyobraźnię to, że w polo grał
Aleksander Wielki, Winston Churchill, cała elita oficerów wszystkich
armii świata, począwszy od armii chińskiej dynastii Ming, poprzez armie
perskie czy dwór cesarski w Japonii. Na polo decydują się ludzie,
którzy gdzieś w świecie albo u nas w klubie w Bukszy zetknęli się z tą
grą i ona ich oszołomiła. Jej tempo, estetyka, rytuał. Myślę że w
dzisiejszym świecie jesteśmy coraz bardziej stęsknieni rzeczy
prawdziwych. Praca z końmi, a polo w szczególności, to zapewnia. Tu nie
ma drogi na skróty. Oczywiście można konia ładnie wypastować, ubrać w
białe getry, życiorys oprawić w ramkę i powiesić złotą tabliczkę na
boksie, ale na boisku i tak się zweryfikuje, czy ten koń jest ułożony
do gry. To samo z zawodnikami, albo umieją grać w polo, albo nie. Tu, w
odróżnieniu od innych sportów nie da się udawać, że coś się potrafi.
Można pojechać do Courchevel z bajeranckimi nartami, zjechać trzy razy
niebieską trasą pługiem, resztę dnia spędzić
w barze, i mówić, że jeździ się na nartach. Można przesiedzieć cały
dzień w klubie golfowym z kijami i robić wrażenie, że się gra w golfa.
Natomiast jeśli ktoś zmyśla, że gra w polo, sporo ryzykuje, bo gdy
wsadzi się go na konia, to w 30 sekundzie tej przygody może po prostu
stracić życie. Dlatego niewielu jest takich, którzy udają, że umieją
grać, bo prawda szybko wychodzi na jaw. Ale ci, którzy zaczynają
przygodę z polo, są mu wierni.
Co jest w nim takiego wyjątkowego?
Paweł Olbrych: To dyscyplina, która łączy w sobie wszystko to, czego ludzie szukają w sportach. Polo to gra w piłkę, a my przecież od wieków kochamy piłkę – kopanie, odbijanie na korcie, wrzucanie do dołka na polu golfowym. Uwielbiamy też sporty drużynowe – a polo to oczywiście gra drużynowa. I ta drużynowość, która przypomina zaciekłą bitwę, jest bardzo wciągająca. Polo jest także sportem walki, kontaktowym, często agresywnym, czasem brutalnym, wymagającym odwagi. Ma tradycję kawaleryjską, zostało wymyślone przez armię. Kolejna rzecz, która tak pociąga w polo, to jego szybkość. Mimo, że prędkość na koniu to około 50-60 km na godzinę, to odczuwalnie jest największa ze wszystkich możliwych sportów. Robert Kubica nie czuje tak prędkości w swoim bolidzie, jak pędzący cwałem gracz polo. Suma tych elementów powoduje, że ktoś kto szuka w sporcie czegoś naprawdę wyjątkowego i kompleksowego, odnajduje to w polo.
O polo mówi się też, że to bardzo wdzięczny sport, bo szybko opanowuje się podstawowe umiejętności i czerpie przyjemność z gry.
Paweł Olbrych: Rzeczywiście początkujący zawodnik jest w stanie już po dwóch, trzech godzinach treningu trafiać w piłkę. Sekret drzemie w koniach. W odróżnieniu od innych dyscyplin jeździeckich, gdzie przez przeszkodę można przeskoczyć plus minus pół metra w prawo czy w lewo, w polo niezbędna jest absoluta precyzja, bo piłka jest niewielka, a trzeba w nią trafić jadąc cwałem. Dlatego konie muszą być perfekcynie przygotowane do gry, w pełni kontrolowalne. Mają być szybkie, zwrotne i łatwe do zatrzymania. Tym bardziej, że prowadzi się je tylko jedną ręką, bo w drugiej trzyma się kij.
Jak wygąda przeciętny grafik polisty? Ile godzin dziennie spędza Pan w stajni i na treningach?
Paweł Olbrych: Ktoś kiedyś policzył za mnie i okazało się, że wsiadam na konia jakieś tysiąc razy w roku, czyli średnio trzy razy dziennie. Są dni, kiedy tych koni jest sześć. Jedynym okresem kiedy zupełnie staram się nie jeździć, to pierwsza połowa listopada i luty. Pod koniec listopada jedziemy na miesiąc na polo do Argentyny, a luty to moment wytchnienia dla koni przed sezonem. Staram się dwa razy w tygodniu grać mecze, trzy razy w tygodniu potrenowć z kijem i z piłką. Równocześnie zawsze jest coś do zrobienia z końmi. Są nowe, które wymagają układania, starsze, które potrzebują treningu. Oczywiście mam dedykowane osoby, które się tym zajmują, ale wiadomo, że wszystko wymaga nadzoru. Poza tym coraz częściej jeżdżę za granicę na turnieje. To jest gigantyczne przedsięwzięcie logistyczne. Właśnie wróciłem ze Szwecji, gdzie byliśmy z 14 końmi. W świecie polo bardzo przestrzega się zasady wzajemności. Jeżeli ktoś liczy na to, że jakiś wariat będzie się tłukł promem albo ciężarówką przez pół Europy z piętnastoma końmi i kilkoma osobami obsługi i wyda na to kilkadziesiąt tysięcy złotych, to musi się liczyć z tym, że on też zostanie o to kiedyś poproszony.
To jaki jest bilans zysków i strat po tych sześciu latach polo w Bukszy? Żałuje Pan czegoś?
Paweł Olbrych: Jeszcze nie miałem czasu na wątpliwości, bo każdy rok jest w sposób niesamowity lepszy od poprzedniego, pod każdym względem. Mam wielką satysfakcję z tego, że udało nam się w klubie Buksza zrobić przez ten czas rzeczy nieprawdopodobne. Po tych sześciu latach mamy na koncie ponad 20 turniejów, które w sumie obejrzało 20 tysięcy osób. Mieliśmy u siebie z wizytą prezesa Światowej Federacji Polo, Patricka Gerarda Hermesa, potomka słynnej rodziny Hermes. To jest tak, jakby ktoś, kto interesuje się modą chciałby, żeby do niego na podwórko przyjechał Giorgio Armani. Nam się udało. Gościliśmy reprezentację narodową Indii. W tym roku zorganizowaliśmy turniej, na który przywieźliśmy największe gwiazdy światowego polo. Ludzie, którzy to oglądali, mogli uczestniczyć w czymś, co do tej pory było zarezerwowane dla Anglii, Stanów Zjednoczonych, a wydarzyło się w Polsce, w Bukszy. Poprzeczkę postawiliśmy i sobie i konkurencji bardzo wysoko.
A Pan na jakim jest teraz etapie? Ambicji sportowych, czy ambasadorskich? Chce Pan być przede wszystkim zawodnikiem czy propagatorem polo?
Bardzo się cieszę, że udało mi się zetknąć z polo, ale kiedy to się stało, miałem już 36 lat, więc o zawodowstwie mogę zapomnieć. Biologii się nie oszuka. Nie będę mistrzem świata, choćbym bardzo chciał. Nie rozpaczam z tego powodu, tym bardziej, że grając w parze z moim synem, wciąż jesteśmy w Polsce najlepszymi graczami. Jednak dla mnie frajda z polo nie polega tylko na tym, żeby wygrać mecz. Ważniejsze jest to, żeby mieć te konie, żeby je sobie samemu ułożyć. Jestem dumny z tego, że konie, na których gram sam wyhodowałem, wytrenowałem do takiego poziomu, że udało nam się już kilka razy sprzedać je za granicę.
Czy na polo da się zarobić?
Paweł Olbrych: Niestety. Polo to nie jest biznes, tylko styl życia. Przyznaję, że 90 procent mojego czasu spędzam zajmując się polo, ale daje mi to 10 procent moich dochodów. Bo rzeczywiście to sport niesłychanie inwestycyjny. I te inwestycje nie mają końca. Konie nigdy nie są ułożone raz na zawsze, poza tym po pewnym czasie trzeba kupować nowe. Poza tym wszędzie w świecie sezon polo trwa 6-7 miesięcy, a koń chce jeść przez 12 miesięcy w roku. Kolejne koszty to utrzymanie boiska do polo, które jest kilkukrotnie większe od boiska do piłki nożnej. Po każdej grze trzeba je reperować, dosiewać trawę, kosić. To jest olbrzymia praca. Z drugiej strony to, co jest naprawdę piękne w polo, to fakt, że jest to jedna z niewelu dyscyplin, która w czasach megakomercji w sportowym świecie zachowała czystość. W polo gra się wyłącznie dla honoru i przyjemności. Najważniejsze turnieje na świecie nie wiążą się z żadną wymierną materialną nagrodą. Zamiast tego jest symboliczny uścisk dłoni królowej, czy puchar wręczony przez inną koronowaną głowę czy celebrity. Oczywiście polo na najwyższym poziomie nie istniałoby bez graczy zawodowych, ale ci zawodnicy są opłacani przez swoich patronów. Dostają pensję za sezon i to wcale nie są wielkie pieniądze. Nie mają szans na gwiazdorskie zarobki ani kontrakty reklamowe z Nike. W tym sensie ten sport pozostał bardzo czysty.
Pana syn gra od dziecka. Widzi pan korzyści, które wypływają z polo dla młodego człowieka?
Paweł Olbrych: Generalnie sporty związane z końmi są doskonałą szczepionką, która chroni przed większością, jeśli nie wszystkimi chorobami społecznymi dzisiejszej młodzieży. Chłopak czy dziewczyna, którzy doskonale jeżdżą konno, nie mają potrzeby imponowania rówieśnikom tym, że wypiją duszkiem butelkę wódki, czy że się zaciągną głębiej papierosem, bo wcześnie odkrywają system prawdziwych wartości. Dzieciaki uczą się dbać o zwierzęta i sprzęt – bo koń sam się nie wyczyści, a siodło jak nie będzie dobrze konserwowane, odpowiednio natłuszczane, to się zniszczy i nie będzie na czym jeździć. Niestety zazwyczaj w wieku 18-19 lat ludzie odchodzą od jeździectwa, pojawiają się studia, praca i brak wolnego czasu. Natomiast ja sam w swoim krótkim życiu polisty nie spotkałem nikogo, kto by mi powiedział: „Jak miałem 20 lat to na uniwersytecie grałem, ale teraz to nie mam czasu”. Od polo się nie odchodzi, ono tak wciąga. Przy tym wprowadza w życie pewną dyscyplinę, organizację. Ustala rytm tygodnia, miesiąca, roku. Uczy szacunku dla innych. Bo żeby odbył się mecz, kilka osób musi się spotkać w jednym czasie w tym samym miejscu, nie wypada się spóźniać. Równolegle rozwija się arcyciekawe kontakty. W tej chwili mamy z moim synem listę zaproszeń z całego świata, z których myślę, że nie starczy nam życia, żeby skorzystać. Możemy teraz grać w polo właściwie wszędzie, nie płacąc za to. W Indiach, Australii, Brazylii, Peru, Argentynie. Te kontakty owocują. Kilka bardzo fajnych interesów udało mi się zrobić z ludźmi, z którymi grałem w polo. Takiego założenia nie było kiedy zaczynałem grać, ale poniekąd to koło się zamknęło. Bo w 2001 roku uciekłem od biznesu, a teraz ten biznes do mnie wraca. Ale wraca już w takiej formie jaka mi odpowiada, na moich warunkach.
To co Panu w tej chwili daje największą przyjemność w polo?
Paweł Olbrych: Najbardziej kręci mnie uczestniczenie w turnieju samych dżentelmenów amatorów, bez wsparcia zawodowych graczy. Wtedy widać ile każdy z nas jest wart, a zwycięstwo nie wynika z tego, kto sobie kupił droższego zawodowca, tylko z tego, ile godzin spędził na treningach. Z drugiej strony wielką przyjemność sprawia mi patrzenie na fantastyczne mecze zawodowców rozgrywane na najwyższym światowym poziomie. No i wciąż satysfakcję czerpię z tego, że poznaję wspaniałych ludzi, gram w niezwykłych miejscach. To jest dla mnie miarą uznania, potwierdzeniem przynależności do tego świata.
Ten świat to także marki, które jednoznacznie kojarzą się z polo. Pan jest w stosunku do nich lojalny?
Paweł Olbrych: Nie jestem gadżeciarzem, ale rzeczywiście jest kilka marek, które w świecie polo są oznaką prestiżu. Na przykład Hermes, który od grubo ponad stu lat robi wspaniały sprzęt jeździecki i to jest serce tej firmy. Nie apaszki i torebki, tylko właśnie rymarstwo najwyższej klasy. Siodło z ich logo to prawdziwy skarb. Kosztuje kilkadziesiąt razy więcej niż zwykłe siodło, ale nie jest to pusty szpan, tylko prawdziwa wartość, tradycja. Podobnie jest z zegarkami. Jest taka szwajcarska manufaktura Jaeger-LeCoultre, która od 80 lat wytwarza luksusowe zegarki, zaprojektowane pod kątem polo. I jeśli ktoś taki zegarek nosi, to nie po to, aby pokazać, że go stać. W pewien sposób składa hołd marce, która przez kilkadziesiąt lat pomagała temu sportowi, organizowała i sponsorowała turnieje. A jeśli chodzi o sprzęt do gry, to po prostu wygodnie jest polegać na dobrych, sprawdzonych producentach. Jak każdy z polistów, kupuję kije do gry u tego samego człowieka. Dochodziłem do niego metodą prób i błędów. Wybrałem takiego, u którego te kije najszybciej są naprawiane, gdzie uwzgledniają reklamacje, są solidni i gotowi, aby dopasowywać je do moich potrzeb. To samo z butami. Szyję je na miarę i naprawiam od lat u tego samego szewca pod Buenos Aires. Tak jest też z siodłami, kaskami. Ta lojalność wynika z tego, że w odróżnieniu od innych dyscyplin, znam osobiście tych ludzi, których sprzętu używam. Mało który tenisista może pochwalić się, że zna osobę która robiła mu rakietę.
Ma Pan poczucie spełnionej misji, że udało się Panu to, co Pan zaplanował?
Paweł Olbrych: Moja misja jest już chyba zakończona. Bo udało mi się wypromować polo w Polsce. Kiedy w maju 2003 roku odbywał się pierwszy mecz pokazowy w Bukszy, wzięło w nim udział 6 koni, z czego 5 należało do mnie. W tej chwili koni do polo jest już w kraju około 60. Jest też kilka ośrodków które mają własne boiska do gry. To powód do satysfakcji i moment, kiedy mogę już chyba przestać być ambasadorem polo, bo ono samo już się broni.